Jest coraz goręcej i to nie tylko za oknem. Piłkarze MLS po raz kolejny dołożyli do pieca, a temperatura na boiskach za oceanem z każdym kolejnym meczem, ba! z każdym kopnięciem piłki staje się coraz wyższa. Sezon się nie rozkręca, on rozkręcił się już na dobre. Teraz pozostaje nam tylko zacierać ręce na kolejne spotkania i próbować nadążyć za tym szalonym tempem.
P.S. Przypominam, że początek 12. tygodnia miał miejsce w nocy ze środy na czwartek, kiedy to rozegranych zostało 5 meczów. Podsumowanie tutaj.
Twierdza padła
Stało się. Orlando City Stadium nie jest już twierdzą nie do zdobycia. A udowodnili to ci, którzy w starciach z Lwami wcale sobie tak dobrze nie radzą. Jednak zasady są po to, że by je łamać, a każda beznadziejna passa musi zostać kiedyś przerwana. Tak było i tym razem, kiedy po raz trzeci w tym sezonie New York City FC grał z Orlando City. Jak to się mówi? Do trzech razy sztuka! Gdyby to był jedyny argument piłkarzy Patricka Vieiry, też nie byłabym nastawiona zbyt optymistycznie przed wyjazdem na niezdobyty teren, w dodatku po porażce z takimi tuzami, jakimi są (z całym szacunkiem) piłkarze Realu Salt Lake w tym sezonie…
Jak się zapewne domyślacie, nie był to jedyny argument piłkarzy, którzy od sześciu meczów (5 porażek i remis) nie byli w stanie wygrać z Orlando City. Co takiego zmotywowało zawodników z Yankee Stadium? Mecz rozgrywali w swoje urodziny. Dokładnie 21 maja 2013 ogłoszono, że NYCFC będą zespołem, który dołączy do MLS w 2015 roku. Można sobie wymarzyć lepszy dzień na przerwanie passy, w dodatku na stadionie rywala, którego jeszcze nikt nie pokonał przed ich własną publicznością? Też mi się wydaje, że nie.
Spotkanie od samego początku przebiegało pod dyktando gości. Już w 13’ Kaka sprokurował rzut karny, którego pewnie wykorzystał David Villa. Z każdą kolejną minutą było tylko gorzej. Kilkanaście minut później było już 2:0, a rywale nie potrafili podjąć rękawic. Mentalnie leżeli już na deskach i czekali na końcowy gwizdek sędziego. Tylko Joe Bendik próbował trzymać gardę, gdyby nie on, Lwy mogłyby stracić historyczną liczbę goli. Nie pomógł nawet rzut karny. Podszedł do niego Cyle Larin (22-latek w 7 meczach przeciwko NYCFC strzelił 9 goli) i nie wykorzystał jedenastki. Warto dodać, że był to rzut karny podyktowany przed ostatnim kwadransem gry. Dlaczego to takie istotne? New York City FC to jedyny zespół w MLS, który w tym sezonie nie stracił gola w ostatnich piętnastu minutach. W końcówce do siatki trafił jeszcze David Villa, ale warto zwrócić uwagę na przepiękne podanie Maxiego Moraleza. Po tym ciosie Orlando nawet nie podniosło już głowy z desek. W końcu nic nie może wiecznie trwać.
To już jest koniec
Chciałoby się dodać „nie ma już nic”, ale przed zawodnikami FC Dallas jeszcze 24 mecze w sezonie zasadniczym. Inna sprawa, że po dziewięciu starciach byli jedyną drużyną w lidze, która nie przegrała meczu. Do czasu aż na Toyota Stadium pojawili się San Jose Earthquakes. Chyba niewielu spodziewało się, że to właśnie oni zatrzymają zespół, który był maszynką do zdobywania punktów. Nie wynikało to również z przebiegu spotkania. To gospodarze dominowali, ale powiedzenie znane wszystkim i utarty slogan: niewykorzystane sytuacje się mszczą, jest jak najbardziej prawdziwy. W bolesny sposób przekonali się o tym piłkarze Oscara Parejy. Przepiękna bramka Jahmira Hyki w końcówce spotkania podcięła skrzydła nieco już zmęczonym Bykom z Teksasu.
Czerwone Byki zatrzymały Toronto
Po ostatnim meczu NY Red Bulls z LA Galaxy, gdzie podopieczni Jessego Marscha zagrali fatalny mecz i zakończyli serię 19 meczów bez porażki przed własną publicznością, raczej mało kto spodziewał się, że będą w stanie się postawić kanadyjskiej drużynie. Tym bardziej, że Toronto FC przystępowało do tego meczu z serią sześciu wygranych meczów z rzędu. Tylko cztery razy byliśmy świadkami lepszego wyniku (LA Galaxy: 8 wygranych z rzędu w 1996 i 1998, Sporting KC: 7 wygranych z rzędu w 2012 i Chicago Fire: 7 wygranych z rzędu w 1998).
Trzeba jednak pamiętać, że cały czas mówimy o rozgrywkach w Major League Soccer, a tutaj dzieją się rzeczy niebywałe. Tak było i tym razem, Czerwone Byki dominowały przez większą część spotkania. Jeszcze w pierwszej połowie przepiękną bramkę zdobył Bradley Wright-Phillips. To trzeba zobaczyć.
BWP goes overhead.
1-0 @NewYorkRedBulls. #NYvTOR https://t.co/7MUbfw08qs
— Major League Soccer (@MLS) 20 maja 2017
Dopiero w drugiej połowie piłkarze Grega Vanneya stwierdzili, że pasowałoby wreszcie zacząć grać w piłkę. Efekt był widoczny od pierwszego gwizdka Roberta Sibigi w drugiej połowie. Emocji nie brakowało, a punkt kulminacyjny mieliśmy w ostatnich 20 minutach. W 70’ do bramki trafił Benoît Cheyrou, co wcale nie jest takie oczywiste, bo była to dopiero druga bramka dla Toronto w sezonie zasadniczym (ostatnia w kwietniu 2015, kiedy strzelił gola w meczu z Chicago Fire). Jednak to nie wszystko, a w zasadzie dopiero początek. W 80’ Robert Sibiga wskazał na wapno, po tym, jak Perinelle faulował Raheema Edwardsa. Minutę później Sacha Kljestan zobaczył żółty kartonik za kłótnie, a kilkadziesiąt sekund później Luis Robles obronił strzał Jozy’ego Altidore z jedenastego metra. Jakby tego było mało, kilka minut później Tosaint Ricketts uderzył w poprzeczkę, a na minutę przed końcem regulaminowego czasu gry wpakował nawet futbolówkę do siatki. Jednak polski sędzia kontrolował ten mecz od samego początku do końca i słusznie nie uznał tej bramki.
Zabójcza końcówka i ostatecznie remis 1:1. Jeżeli ktoś z polskich fanów postanowił obejrzeć ten mecz w nocy z piątku na sobotę, na pewno nie żałował. Warto jeszcze odnotować powrót na murawę Drewa Moora, u którego w kwietniu zdiagnozowano arytmię serca. Był to jego pierwszy mecz od tamtej pory. Z bardzo dobrej strony pokazał się w tym meczu Luis Robles, ale po przeciwnej stronie nie ustępował mu Alex Bono. Do tego świetny występ (z wyjątkiem Perinelle’a) zanotowała defensywa NY Red Bulls.
MiguelGOL Almiron
Gdy ci smutno, gdy ci źle, podaj do Almirona, może obudzi się!
Na szczęście dla Atlanty to był mecz, w którym Miguel Almiron postanowił zamknąć usta wszystkim krytykom i zagrał najlepszy mecz od początku sezonu. W końcu pokazał, że jest prawdziwym liderem i pod nieobecność Josefa Martineza również potrafi grać w piłkę nożną. Co, patrząc na jego dotychczasowe poczynania, wcale takie oczywiste nie było. W każdym razie to właśnie 23-latek, za którego Atlanta zapłaciła niemałe pieniądze, strzelił swojego pierwszego hat-tricka w MLS, ba! pierwszego hat-tricka w karierze, co zapewniło podopiecznym Gerardo Taty Martino zwycięstwo z jednym z ciekawszych zespołów w tym sezonie – Houston Dynamo. Pierwszy raz od początku do samego końca wziął na siebie ciężar gry i nie bał się strzelać. Co prawda miał na koncie dwa trafienia z Minnesotą United, ale chyba wszyscy pamiętają, co wtedy prezentowali The Loons. Jeżeli nie pamiętacie, to też dobrze, bo nie prezentowali kompletnie nic, więc nie ma czego pamiętać. Warto jeszcze odnotować debiut wychowanka Atlanty. 16-letni Andrew Carleton pojawił się na boisku w 86’. Warto mu się przyglądać.
I teraz pytanie przeciętnego kibica: Dynamo jednym z lepszych zespołów? Co wy tam ćpiecie w tym MLS? Rok temu Colorado Rapids, teraz Houston Dynamo, co się tam wyprawia?
Liczby jednak nie kłamią i prawda jest taka, że piłkarze Wilmera Cabrery mają na swoim koncie 19 punktów… od 12 maja 2017. Rok temu na taką ilość oczek musieli czekać do 23 czerwca. Chyba nic więcej nie muszę dodawać. Jak znajdę chwilę czasu, to poświęcę jakiś większy tekst temu zespołowi. Dlaczego? Miejmy nadzieję, że przekonacie się sami.
Jeszcze ten jeden raz
O tym, że Philadelphia Union jest na fali pisałam już w pierwszej części podsumowania 12. tygodnia MLS. Wtedy było to trzecie zwycięstwo z rzędu, teraz mamy czwarte, a Andre Blake po słabym początku sezonu zdołał utrzymać czyste konto przez 377 minuty. Wszystko do momentu gola strzelonego przez Caleba Calverta. Dla 20-latka była to pierwsza bramka w MLS. W 15 minucie gol, w 69’ dwie żółte kartki i pożegnanie się z boiskiem. Z nieba do piekła.
Wracając jednak do The Union (nad formą Rapids chyba nie ma co się zbytnio rozwodzić, wygrana z SJ Earthquakes to był raczej wypadek przy pracy – w tym sezonie powrót do gry z 2015 roku bardzo widoczny), zespół Jima Curtina przechodzi samych siebie. Jak jeszcze kilka tygodni temu mogliśmy mówić, że należy do jednych z najgorszych w całej lidze, tak teraz… nie przegrali od sześciu meczów i to nie jest żart. Grają przyjemną dla oka piłkę, zdobywają bramki, są w stanie podnieść się po ciosie zadanym przez przeciwnika i nie popełniają tylu błędów w defensywie, co na początku sezonu. Taką Philadelphię chcemy oglądać jak najdłużej.
Whitecaps, to naprawdę wy?
Nie pamiętam, kiedy ostatnio Vancouver Whitecaps grali tak dobrą piłkę. Można mówić, że Sporting KC był osłabiony, że grali przed własną publicznością, że… No właśnie? Whitecaps nie biorą w tym sezonie jeńców albo przegrywają, albo wygrywają. W dodatku ostatnio zaczęli grać naprawdę interesującą piłkę. Wizards nie istnieli w tym meczu. Tim Melia potrafi zamurować bramkę, potrafi nawet obronić rzut karny (kolejny bramkarz, który w tym tygodniu powstrzymał strzelca – w tym wypadku Fredy’ego Montero), ale nie jest w stanie obronić każdej piłki. Szczególnie w przypadku, gdzie z wyjątkiem Zusiego nie pomaga mu kompletnie nikt…
Trzeba jednak oddać kanadyjskiej drużynie, że po serii czterech wyjazdowych meczów, w meczu na BC Place Stadium pokazali pełnię swoich umiejętności. Zwieńczeniem tego była pierwsza bramka. Po fantastycznej akcji zespołowej do siatki wpakował ją Cristian Techera. Nic więcej nie dodam, już zacieram ręce na kolejny mecz Whitecaps i liczę, że się nie zawiodę.
You’ll want to watch this one! #VWFC #VANvSKC pic.twitter.com/998TRPR6Hf
— Vancouver Whitecaps (@WhitecapsFC) 21 maja 2017
I’m Diego, Diego Fagundez. Remember me
Ponownie starcie Keia Kamary z byłymi przyjaciółmi, a w szczególności Federico Higuainem. Historię tej sagi zna każdy, ale dla tych, którzy zawitali do nas po raz pierwszy, przedstawię ją jeszcze raz.
Pewnego pięknego dnia, kiedy jeszcze Kei grał w Columbus Crew, sędzia podyktował rzut karny. Niepokorny Sierraleończyk zaczął się kłócić z Federico Higuainem (dla niewtajemniczonych: tak, to jest brat tego Gonzalo Hiuguaina), ale ostatecznie to Pipa wykonał tę jedenastkę. Na koniec powiedział jeszcze kilka słów do kamer. Gregg Berhalter (trener The Crew) nie należy do tych, co dadzą sobie w kaszę dmuchać i stwierdził, że porządek musi być. Zresztą w MLS nie ma miejsca na sentymenty. Kei Kamara wyleciał z Ohio z hukiem, a jego miejsce zajął… Kamara. Ola Kamara, który po odejściu niepokornego Keia mógł w pełni rozwinąć swoje umiejętności (tak były czasy, kiedy w Columbus Crew było dwóch piłkarzy o nazwisku Kamara, którzy nie są ze sobą spokrewnieni). Koniec historii.
Przechodząc do samego starcia: wiadomo było, że swoje trzy grosze musiał wtrącić Ola Kamara i wtrącił, zdobywając przepiękną bramkę dla The Crew po kontrataku. Jednak całe show skradł tej dwójce Diego Fagundez. To on rozegrał wspaniałe zawody na Gillette Stadium i to on strzelił dwie bramki, które w ostateczności dały NE Revolution zwycięstwo w tym meczu. Na nic zdały się próby Adama Jahna, który jest najczęściej wprowadzanym zawodnikiem z ławki w tym sezonie (w tym meczu po raz dziewiąty), skoro najzwyczajniej w świecie jest słabym zawodnikiem.
Bije dzwon, Montreal zwycięski
Ostatnia drużyna Konferencji Wschodniej kontra przechodząca kryzys po dobrym początku sezonu drużyna Konferencji Zachodniej. Nic więcej nie trzeba dodawać. W takich meczach zawsze dużo się dzieje. Nie inaczej było i tym razem. Montreal Impact zaskoczył wszystkich, gromiąc i wykorzystując słabości drużyny przeciwnej. Na Stade Saputo dawno nie słyszano dźwięku The North Star aż czterokrotnie, a tyle razy piłkarze kanadyjskiej drużyny pokonywali Jake’a Gleesona.
Bardzo dobre zawody rozegrał Ignacio Piatti, który po kontuzji nie mógł wrócić do pełni formy. W meczu z Portland Timbers pokazał, że nadal jest najlepszym zawodnikiem tego zespołu, a tacy piłkarze jak Ballou Tabla czy Anthony Jackson-Hamel mają w jego osobie dobrego nauczyciela. Pisząc o słabościach Drwali miałam na myśli głównie Vytasa, który od kilku meczów prezentuje się naprawdę bardzo słabo i w sumie jest to delikatne stwierdzenie. Zauważyli to piłkarze Impact i bardzo szybko wykorzystali. Właśnie po rajdzie młodego Tabli, który zabawił się Litwinem, Oyongo mógł wbić ostatni gwóźdź do trumny zespołu Caleba Porteta, który do Oregonu wracał na tarczy.
Romain Alessandrini Wielki
Romain Alessandrini Wielki, Don Alessandrini, Romuś… Każdy może mu nadać przydomek według własnych upodobań, ale jedno jest pewne – Francuz to superbohater LA Galaxy w tym sezonie. Curt Onalfo w dalszym ciągu nie znalazł pomysłu na grę swojego zespołu, ale na razie sprawy w swoje ręce wziął były zawodnik Olympique Marsylia, który w ostatnim meczu zaliczył asystę przy bramce Giovaniego dos Santosa i asystę… przy samobójczym trafieniu Cristiana Ramireza. Nie oznacza to jednak, że The Gals mieli w Minnesocie łatwą przeprawę. Nic z tych rzeczy. To właśnie piłkarze Adriana Heatha mieli przewagę. Sytuację uratował jednak niezawodny Romain Alessandrini i Brian Rowe, który postanowił zaskoczyć kolegów i rozegrać bardzo dobre zawody między słupkami bez żadnej wtopy.
Więcej o tym, co się dzieje w LA Galaxy, pisał Wiktor w Pamiętnikach z Miasta Aniołów.
Chicago on fire!
Wielkie transfery dawały nadzieję na lepszą grę piłkarzy z Wietrznego Miasta. Nemanja Nikolić, Bastian Schweinsteiger czy Dax McCarty. W meczu z DC United to właśnie były gracz NY Red Bulls był jedną z kluczowych postaci Chicago Fire. Pewny z przodu (strzał, 6 kluczowych podań, 2/2 dryblingi) i jeszcze bardziej stabilny w defensywie. Po tym poznaje się dobrych piłkarzy. To spotkanie zdecydowanie nie należało do Nemanji Nikolicia. Napastnik zwieńczył ten mecz zmarnowaniem kilku naprawdę wybitnych sytuacji do strzelenia gola. Pamiętajmy jednak o tym, że z dziesięcioma bramkami wciąż utrzymuje pozycję lidera w walce o koronę króla strzelców.
DC United serię trzech meczów przed własną publicznością zakończyli trzema porażkami. W żadnym z tych meczów nie strzelili nawet jednej bramki. Chicago Fire wygrali na RFK Stadium 1:0 po bramce Davida Accama. W tym wypadku nie dał rady interweniować Bill Hamid. Bramkarz DC United ma na swoim koncie już 48 interwencji (najwięcej w całej lidze), co w dużej mierze uchroniło piłkarzy Bena Olsena przed dużo bardziej bolesną porażką przed własnymi kibicami.
Holy Shipp!
Po bolesnej porażce na początku 12. tygodnia MLS ze Sportingiem KC (0:3) obecni mistrzowie musieli zmazać plamę na honorze w meczu z Realem Salt Lake na CenturyLink Field. Trzeba przyznać, że pomimo praktycznie zerowego oporu gości, szło im to bardzo opornie. Na boisku myślał chyba tylko Nicolas Lodeiro. Reszta nie za bardzo nadążała za jego koncepcją gry. Najbliżej był Jordan Morris, ale zawsze o kilka sekund za późno. Dopiero w 42’ Harry Shipp wpakował piłkę do siatki Nicka Rimando.
Zostając przy temacie bramkarza Realu Salt Lake: Nick Rimando był trzecim bramkarzem, który w ubiegłym tygodniu wyczyniał cuda między słupkami, broniąc między innymi rzut karny, do którego podszedł Clint Dempsey. W samej końcówce meczu walkę próbowali nawiązać piłkarze z Utah, ale jeżeli to jest plan Mike’a Petke na zdobywanie punktów, to ktoś musi mu przekazać, że nic z tego nie będzie. Najlepiej jeszcze przed kolejnym meczem.
Komplet wyników 12. tygodnia MLS
Philadelphia Union 2:0 Houston Dynamo (skrót)
Sporting KC 3:0 Seattle Sounders (skrót)
Chicago Fire 3:0 Colorado Rapids (skrót)
Real Salt Lake 2:1 New York City FC (skrót)
SJ Earthquakes 1:1 Orlando City (skrót)
NY Red Bulls 1:1 Tronto FC (skrót)
Montreal Impact 4:1 Portland Timbers (skrót)
DC United 0:1 Chicago Fire (skrót)
Seattle Sounders 1:0 Real Salt Lake (skrót)
Vancouver Whitecaps 2:0 Sporting KC (skrót)
Philadelphia Union 2:1 Colorado Rapids (skrót)
Atlanta United 4:1 Houston Dynamo (skrót)
FC Dallas 0:1 SJ Earthquakes (skrót)
NE Revolution 2:1 Columbus Crew (skrót)
Minnesota United 1:2 LA Galaxy (skrót)
Orlando City 0:3 New York City FC (skrót)