W 2013 roku trafił do USA i nieoczekiwanie został na dłużej. Trenował dzieci na letnich campach, młodzież w akademii Evertonu, a także w NCAA. Ze Sławomirem Cisakowskim porozmawialiśmy o pracy trenera w Stanach Zjednoczonych, modzie na soccer i szansach młodych adeptów na profesjonalną karierę, rozwoju MLS i USL Championhip, atmosferze na trybunach i krzywdzących stereotypach, które mają niewiele wspólnego z rzeczywistością.
Katarzyna Przepiórka: Przygoda z trenowaniem w USA to był bardziej przypadek czy zaplanowałeś sobie taką ścieżkę od samego początku?
Sławomir Cisakowski: Po pierwsze to nie jest przygoda, tylko kariera. U nas w Polsce wszyscy zawsze mówią: „o karierę, to robi ten czy ten, w moim przypadku to tylko przygoda”. Moim zdaniem powinniśmy być bardziej konkretni, a zawsze sobie umniejszamy. Słyszę czasami zawodnika ekstraklasowego, który mówi: „ja to miałem przygodę z piłką, karierę to robi Messi”. Nie lubię takiego gadania. Wyjechałem z kilku powodów: lubię podróże, chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o piłce za granicą, bo nie byłem zadowolony ze szkolenia w Polsce i byłem w takim wieku, że wtedy było mi łatwiej wyjechać. Gdybym decydował się na taki wyjazd teraz, pewnie miałbym zdecydowanie więcej zobowiązań. Uznałem, że to był idealny moment na taki wyjazd, do tego chciałem wyjść ze strefy komfortu, nauczyć się angielskiego. Wiadomo, że podstawy umiałem, ale zawsze lepiej, jak jesteś w takim środowisku na co dzień.
– Jak w ogóle doszło do tego, że trafiłeś za ocean jako trener?
– W Polsce zrobiłem instruktora piłki nożnej UEFA B i UEFA A. Po każdym kursie myślałem, że mam ogromną wiedzę i jestem nie wiadomo jak dobrym trenerem, ale międzyczasie miałem trochę doświadczeń z trenerami zza granicy. Zauważyłem, że więcej się uczę od ludzi zza granicy, niż od trenerów w Polsce. Stwierdziłem, że chcę poszukać tej wiedzy gdzieś indziej. Trafiłem do Austrii na dwa miesiące. Później do Anglii, gdzie byłem przez rok. W Birmingham prowadzono rozmowy kwalifikacyjne przed wyjazdem do USA i pojechałem tam. Chyba poszło mi bardzo dobrze, bo każdego maglowali po czterdzieści minut, godzinę, a mi po pięciu minutach powiedzieli, że wystarczy. Ja mówię do nich: „Co zrobiłem nie tak? Co powinienem poprawić?”. I wtedy usłyszałem, że nic, że wiem jak trenować i nie potrzebują ze mną dłużej rozmawiać. Dostałem propozycję kontraktu, ale na kolejny rok, bo w tym momencie mieli już wypełnione wszystkie miejsca, ale po trzech tygodniach zadzwonili do mnie, czy nie chcę wyjechać już w tym momencie. Spytałem, co oznacza to „od zaraz” i okazało się, że za trzy tygodnie mam być w Los Angeles. Nie zastanawiałem się trzy razy nad odpowiedzią, zgodziłem się i szybko wróciłem do Polski załatwić wizę, wsiadłem do samolotu i poleciałem.
– Jak taki wyjazd wygląda od strony praktycznej? Wiza, przelot i sprawy organizacyjne były na Waszej głowie?
– Tak, wszystkie papiery musieliśmy załatwić sami. Teraz sam staram się pomagać innym trenerom wyjechać do Stanów, bo wiem, ile ten wyjazd mi dał. Przyleciałem sobie tydzień wcześniej, żeby trochę pozwiedzać, ale to było na własną rękę. To wygląda tak, że na wiosnę lub jesień jest się oddelegowanym do klubu w danym regionie, gdzie się regularnie pracuje z danymi drużynami, a w wakacje co tydzień robi się w innym miejscu campy. Ja zaczynałem właśnie na takich letnich campach. Na początku byłem tam trenerem, potem dyrektorem, a jak mnie oddelegowali do klubu, to byłem tam koordynatorem i głównie edukowałem innych trenerów. Czasami robiliśmy też krótkie szkolenia dla trenerów, którzy tam przyjeżdżali.
– Przyjeżdżając do USA byłeś zaskoczony na plus czy na minus, widząc poziom piłki nożnej?
– Ameryka jest specyficznym krajem, jeżeli chodzi o piłkę. Przyznam szczerze, że mnie też zajęło sporo czasu zanim w ogóle zrozumiałem cały system i odkryłem ten prawdziwy poziom w Stanach, bo ja pracowałem na poziomie grassroots. To jest absolutnie najniższy poziom, totalnie amatorski. Mówimy tu o dzieciach, które dopiero zaczynają swoją przygodę z piłką i jest to dla nich zazwyczaj coś nowego. Także na tej podstawie moje pierwsze wnioski były takie, że piłka słabo stoi w Stanach, ale jest bardzo popularna. Wyobraź sobie, że ta organizacja potrafiła mieć w ciągu jednego tygodnia np. 100 campów na terenie całego kraju, to jest po kilka(naście) tysięcy dzieci. I tak przez całe lato, a takich organizacji jest kilka. W USA są miliony dzieciaków grających w piłkę.
– W takim razie obaliliśmy jeden z mitów, bo piłka nożna w USA jest popularna, a w szczególności wśród najmłodszych.
– W tym momencie nie wiem, czy to od kogoś usłyszałem, czy sam gdzieś przeczytałem, ale piłka nożna to najpopularniejszy amatorski sport w USA. Najwięcej dzieciaków uprawia właśnie piłkę nożną.
Piłka nożna to najpopularniejszy amatorski sport w USA. Najwięcej dzieciaków uprawia właśnie piłkę nożną
– A jak wygląda to ze strony rodziców? Wybierają piłkę nożną ze względu na to, że jest stosunkowo tanim sportem czy po prostu jest swego rodzaju moda na soccer?
– Jeżeli chodzi o moją pierwszą pracę, to był to najniższy poziom, więc często ci rodzice chcieli, żeby te dzieci po prostu się poruszały i spróbowały czegoś nowego. Na pewno piłka wygrywa z futbolem czy z hokejem pod względem finansowym przede wszystkim ze względu na sprzęt. To jest na pewno jeden z powodów, dla którego piłka nożna jest tak popularna, ale też sama piłka nożna zyskuje w całym kraju ogromną popularność i tutaj nie mówimy już o tym tylko ze względu na finanse. Szczególnie w Kalifornii i miejscach, gdzie są duże społeczności Latynosów, gdzie wiadomo, że w Ameryce Południowej piłka nożna jest sportem numer jeden. W takich regionach poziom jest bardzo wysoki już wśród tych najmłodszych. Oprócz Kalifornii takim stanem z oczywistych względów jest też Teksas.
Myślę też, że Ci rodzice chcą, żeby ich dzieci uprawiały jakiś sport. Wielu z nich w rozmowach z trenerami mówi, że piłka nożna to jest sport zabawny dla tych dzieciaków. Jest dużo ruchu, dużo się dzieje i jest to ciekawe. Generalnie w futbolu amerykańskim ci, którzy grają w obronie, praktycznie nie dotykają piłki, tylko przepychają się z innymi. Do tego dochodzą urazy głowy i nie tylko. To zdecydowanie odstrasza rodziców, a w piłce nożnej jest przecież zakaz jakiejkolwiek gry głową u najmłodszych. Znowu w baseballu praktycznie tylko miotacz, pałkarz i może łapacz coś robią. Reszta w dużej mierze stoi i się patrzy, raz na jakiś czas łapiąc piłkę. Jeden z moich kolegów powiedział mi, że bardzo żałuje, że piłka nożna nie była popularna, kiedy on był dzieckiem, bo spędził 15 lat życia, stojąc w jednej pozycji, czekając aż piłka do baseballu poleci w jego kierunku. Piłka nożna jest po prostu czymś naprawdę ciekawym dla tych młodych dzieciaków.
– W USA oprócz pracy dla UK International Soccer stosunkowo szybko zacząłeś pracować także dla akademii Evertonu. Jak tam trafiłeś?
– Początkowo byłem koordynatorem w Connecticut, a potem odszedłem z UK International Soccer do Evertonu. Mają swoją szkółkę pod Nowym Jorkiem, ale teraz to nie jest szkółka pod U.S. Soccer Development Academy. Przez wiele lat był tam naprawdę bardzo wysoki poziom, ale z czasem zmienił się management w Evertonie w Stanach i trochę się to zmieniło.
– W przeciwieństwie do akademii klubów Major League Soccer, rodzice musieli płacić za zajęcia?
– Tak, poza tymi drużynami pod MLS, wszędzie wiąże się to z dodatkowymi kosztami. Chociaż w Barcelonie (oddział w Kalifornii), najlepsza drużyna w danym roczniku nie musi płacić.
– Trenowałeś na campach, w klubie w Connecticut, potem w Evertonie i wszędzie pracowałeś z dzieciakami. Treningi bardzo się od siebie różniły?
– Campy były od poniedziałku do piątku, codziennie trenowaliśmy od trzech do sześciu godzin w zależności od tego, jakie mieliśmy wytyczne. Mieliśmy konkretny plan szkolenia na każdy taki camp, ale skupialiśmy się na tym, żeby dzieci się czegoś nauczyły, ale przede wszystkim, żeby miały z tego frajdę i na dłużej zainteresowały się piłką nożną. Nieco inaczej wyglądało to już w Evertonie. Mówimy o profesjonalnej akademii w ogromnym kraju, gdzie odległości są naprawdę spore. Na treningi dojeżdżały dzieciaki po 45 minut czy godzinę, a przecież to wciąż nie jest akademia klubu MLS czy USL. Treningi były po zajęciach szkolnych. Mieliśmy system szkolenia z Evertonu, który modyfikowaliśmy, bo w Anglii pracują jednak z zawodnikami wyselekcjonowanymi na najwyższym poziomie. Oczywiście u nas też były nabory, ale mimo wszystko nasze możliwości selekcyjne w USA były dużo mniejsze. Mieliśmy trochę dowolności i mogliśmy swoje rzeczy dodawać, jeżeli chodzi np. o model gry, żeby wykorzystać w pełni ich potencjał.
– O profesjonalizmie możemy też mówić w lidze uniwersyteckiej? W USA naturalny krok pomagający w przejściu pomiędzy trenowaniem młodzieży a profesjonalistów?
– Trzeba zacząć od tego, że ja kiedyś wierzyłem, że dzięki ciężkiej pracy można wysoko zajść, aż sobie nie zdałem sprawy z tego, że można ciężko pracować całe życie, być najlepszym trenerem i jak nikt tego nie widzi, to nigdy się nie dostanie oferty z lepszego miejsca. Trzeba się trochę pokazać i zacząć nawiązywać kontakty.
(…) kiedyś wierzyłem, że dzięki ciężkiej pracy można wysoko zajść, aż sobie nie zdałem sprawy z tego, że można ciężko pracować całe życie, być najlepszym trenerem i jak nikt tego nie widzi, to nigdy się nie dostanie oferty z lepszego miejsca. Trzeba się trochę pokazać i zacząć nawiązywać kontakty
Będąc w Evertonie, starałem się nawiązywać jak najwięcej kontaktów z trenerami drużyn uniwersyteckich, myśląc już powoli o jakieś pracy w przyszłości. Na początku byłem asystentem w Division III i tam byłem przez rok. To było bardzo trudne. O 7:00 zaczynał się trening, trzeba było być 45 minut przed treningiem, a ja mieszkałem godzinę drogi od uczelni. Wstawałem o 4:30, a po południu i wieczorami miałem jeszcze pracę w klubie.
– Skąd tak wczesne godziny?
– W większości college’ów treningi są z rana, bo po południu zawodnicy uczęszczają na zajęcia, a bardzo często zdarza się, że trenerzy popołudniami prowadzą inne lokalne zespoły. Stamtąd odszedłem do Fairfield University w Division I. Po roku dowiedziałem się, że w University of Bridgeport szukają asystenta trenera, ale na stanowisku graduate, co oznacza, że nie dostaję wynagrodzenia, ale mam studia za darmo.
– Rozumiem, że wykorzystałeś tę okazję na dalsze dokształcanie się?
– Tak, wykorzystałem to, żeby zrobić studia MBA (Master of Business Administration). W Polsce skończyłem AWF we Wrocławiu, a tutaj chciałem skończyć coś, co pomogłoby mi w rozwoju jako trener. Zauważyłem też , że kursy trenerskie i szkolenia są bardzo ukierunkowane na metodologię, szkolenie taktyki, techniki i tego typu zagadnienia, a cały czas jest bardzo mocno pomijany aspekt pracy z ludźmi i zarządzania. Właśnie dlatego bardzo chciałem pójść konkretnie na te studia, bo są to studia biznesowe dla kadr kierowniczych.
– Co konkretnie wyniosłeś z tych zajęć?
– Dwa lata uczyłem się o tym, jak budować dobrze funkcjonujące organizacje, podejmować strategiczne decyzje, współpracować z ludźmi z różnymi charakterami, radzić sobie z konfliktami i generalnie wszystko, co jest związane z pracą z ludźmi.
– Patrząc na różnorodność zawodników w drużynach lig uniwersyteckich, nowe umiejętności zapewne się przydały. Z jakim poziomem miałeś tam do czynienia?
– Faktycznie, trudno przełożyć poziom drużyn uniwersyteckich na poziom w USA, nie mówiąc o Europie. Jakbym miał gdzieś celować, to poziom drugiej/trzeciej polskiej ligi. Nie sądzę, że byłby to wyższy poziom. Uniwersytety z jednej strony mogą dawać stypendia sportowe, dzięki czemu zawodnik może za darmo studiować i tak naprawdę to głównie dzięki temu drużyny uniwersyteckie są w stanie sprowadzić naprawdę dobrych zawodników. University of Bridgeport nie był jedną z najlepszych szkół, a mimo to byliśmy w stanie sprowadzić zawodnika z rezerw Leeds United, był u nas też chłopak z akademii Cruzeiro czy kilku reprezentantów młodzieżowych zespołów swoich krajów. Ten poziom jest przyzwoity, ale z drugiej strony kadra nie składa się tylko z takich piłkarzy, a również z tych, którzy przyszli na studia i za nie po prostu zapłacili i też chcą się rozwijać i grać w piłkę. Poziom jest naprawdę zróżnicowany. Jak sama wiesz, nie wszyscy podpisują potem kontrakty w MLS.
– Jak duża jest świadomość wśród zawodników z ligi uniwersyteckiej? Ilu z nich zdaje sobie sprawę, że najprawdopodobniej nigdy nie zagrają w MLS, a jeśli zostaną wybrani w drafcie, to będzie im się bardzo trudno przebić. Mają jakąś alternatywę?
– Jest spora grupa piłkarzy, którzy zdają sobie sprawę, że jest to tylko przygoda, ale mimo wszystko gra w drużynie sportowej na uniwersytecie to bardzo duże wyróżnienie na jakimkolwiek poziomie, nawet w trzeciej dywizji. Tutaj ta kultura jest bardzo rozwinięta i wszyscy uznają to za duże osiągnięcie. Większość raczej zdaje sobie sprawę, że nie ma szans na grę na wyższym poziomie, ale w każdym zespole, w którym pracowałem, było kilku zawodników, którzy mieli takie marzenia i do tego dążyli. Niektórzy mieli predyspozycje, niektórzy niekoniecznie, ale podchodzili do tego bardzo poważnie i starali się załapać do drużyn w niższych dywizjach, a w USA lig piłkarskich nie brakuje nawet na poziomie stanowym czy międzystanowym. Spora część takich zawodników szuka kontaktów w Europie i przenosi się do niższych lig europejskich. Takich zawodników można spotkać w Szwecji, niższych ligach w Niemczech czy nawet na Malcie i to są przypadki, o których wiem z pierwszej ręki.
– Kluby MLS w ogóle odchodzą od budowania kadry w oparciu o SuperDraft. Aktualnie to raczej dodatek i coraz rzadziej mówimy o graczach, którzy rzeczywiście przebili się w MLS po grze w lidze uniwersyteckiej. Zdecydowanie bardziej opłaca się skauting i prowadzenie akademii na wysokim poziomie.
– Oczywiście, akademie MLS są na coraz wyższym poziomie i to jeden z głównych powodów, dla których SuperDraft ma coraz mniejsze znaczenie. Kiedyś drogą do profesjonalnej gry w piłkę nożną była gra w high-school, college’u i potem naturalną drogą dla najlepszych było podpisanie kontraktu z drużyną MLS. Teraz to się zmieniło. To akademie mają największe znaczenie. Trafiają tam coraz lepsi trenerzy i dyrektorzy z Europy.
(…) akademie MLS są na coraz wyższym poziomie i to jeden z głównych powodów, dla których SuperDraft ma coraz mniejsze znaczenie. To akademie mają największe znaczenie. Trafiają tam coraz lepsi trenerzy i dyrektorzy z Europy
– Skoro już mowa o SuperDrafcie, Ty byłeś na SuperDrafcie i organizowanej przy okazji konferencji trenerów. Jak to wygląda od środka?
– Wydarzenie zorganizowane z mega dużą pompą. Nigdy nie widziałem tak wielkich budynków. I nie chodzi mi tutaj o wysokość, ale tam naprawdę są ogromne centra konferencyjne. W tym samym czasie było spokojnie z dziesięć konferencji na kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Żeby przejść z jednej sali do drugiej czasami trzeba było pięć minut takiego naprawdę szybkiego marszu. Żeby dostać się na wszystkie konferencje czy obejść stoiska, to trzeba było przejść dziennie kilka kilometrów. Jak się jedzie przez miasto, to wszystko jest obrandowane, jadąc przez miasto na budynkach normalnie wyświetlały się reklamy witające trenerów na konferencji. Organizacja z rozmachem, robiło to ogromne wrażenie.
– Starasz się brać udział w różnych konferencjach i cały czas się rozwijać. Co podczas tego największego spotkania trenerów w USA Cię zaskoczyło?
– Jest niesamowicie dużo wykładów w tym samym czasie i można sobie samemu wybrać, na co chcesz iść. Zdarza się, że czasami trafisz na zajęcia, gdzie niemal wszystko wiesz, ale jest jakiś mały detal, o którym nie miałeś pojęcia, a czasami zaskoczy cię wszystko. Konferencja to wiedza, nauka i przede wszystkim kontakty. Tam jest przynajmniej kilka tysięcy trenerów, więc to jest dobry czas na poznanie nowych osób czy odnowienie starych kontaktów i znajomości. Co ciekawe w Filadelfii (SuperDraft 2018, przyp. red.) poznałem prezesa Mioduskiego i trenera Romeo Jozaka, bo Legia od dwóch lat ma swoje stoisko podczas tej konferencji i próbuje działać na tym rynku.
– Ta konferencja to było najważniejsze wydarzenie, w jakim uczestniczyłeś w USA?
– To był faktycznie największy event w jakim uczestniczyłem i też naprawdę ważne postaci w świecie trenerskim miały tam swoje wykłady. W fajnej konferencji uczestniczyłem też na Yale University, która była bardziej związana z biznesową stroną piłki nożnej, ale w pamięci utkwił mi szczególnie wykład o wykorzystaniu sztucznej inteligencji w treningu piłki nożnej. To była dla mnie jako trenera zdecydowanie wartość dodana.
– W tym samym czasie co jest organizowany SuperDraft, na który mieliście wstęp. Jak wrażenia?
– Co prawda nie spędziłem tam dużo, bo jednak nie dotyczyło mnie to bezpośrednio, ale poszedłem z ciekawości. Tak jak to bywa w Stanach: marketingowo to oni są na absolutnie najwyższym poziomie. Ogromna sala, światła, telewizja, mnóstwo ludzi. Tak jak w filmach, jak włączyli zegarek, który odmierzał czas ludzie biegali, załatwiali coś na ostatnią chwilę. Czuć było tę ekscytację, to był prawdziwy show.
– Część piłkarzy, którzy nie załapią się do draftu, dostaje angaż w USL. Przez pewien czas byłeś bardzo blisko Hartford Athletic, byłej drużyny Wojciecha Wójcika. Jak duży jest przeskok pomiędzy NCAA a profesjonalną USL Championship dla piłkarzy, z którymi pracowałeś?
– Przeskok z college’u do MLS jest ogromy, przecież w tym momencie to już jedna z najlepszych lig na świecie. Jeżeli chodzi o USL, to jest to liga, która cały czas się prężnie rozwija i według mnie poziom jeszcze cały czas nie jest ustabilizowany. Jest bardzo duży rozstrzał pomiędzy najlepszymi i najsłabszymi zespołami, ale to jest typowe dla lig znajdujących się na fali wznoszącej. Kluby, które dołączają do USL Championship, robią najpierw badania rynku, ile na początku warto zainwestować. Stąd część decyduje się na sprowadzenie zawodników po niskich kosztach, w tym piłkarzy z uniwersytetów, a po sezonie widzą, jak spina im się budżet, czy kibice faktycznie dopisali i jak budować skład pod kątem nowego sezonu. Nie badałem wszystkich lig czy drużyn, ale byłem blisko Hartford Athletic i mogłem przez pewien czas obserwować, jak ten zespół funkcjonuje. Interesowało mnie to głównie pod kątem treningów, sztabu czy organizacji. Zdecydowanie jest to poziom profesjonalny, ale faktycznie było tam sporo problemów organizacyjnych, np. niespójna wizja prezesa z trenerem, spory rozstrzał pomiędzy zarobkami zawodników, niektórzy grali na niezłych kontraktach, część musiała grać wręcz za półdarmo. Z zewnątrz wyglądali na naprawdę nieźle zorganizowany klub, kilka tysięcy na stadionie nowej drużyny, ale organizacja była piętą achillesową tej drużyny. Oczywiście mówię tu tylko o jednej drużynie, bo wiem, że na poziomie USL są też zespoły, które są na bardzo wysokim poziomie.
– No właśnie w USL Championship grają drużyny, które prezentują wysoki poziom, ale równie często mamy do czynienia z outsiderami. Są to głównie rezerwy klubów MLS, które powoli przestają nadążać za rozwijającą się ULS Championship. Pomijam NY Red Bulls II, bo to byłoby krzywdzące, ale reszta ma sporo do nadrobienia. Pojawił się nawet pomysł degradacji tych drużyn do USL League One.
– Akurat byłem na meczu Hartford Athletic z rezerwami NY Red Bulls, którzy grali bardzo dobrze i wygrali ten mecz na wyjeździe 5:1. Także oni sobie naprawdę tam radzą. Co do reszty jestem w stanie zrozumieć, dlaczego cały czas chcą grać w USL Championship. Każdy chce, żeby rezerwy grały na jak najwyższym poziomie, a poziom był zbliżony do MLS, ale trzeba przyznać, że niektórzy porywają się motyką na słońce. Zawodnicy w tych wyższych ligach po prostu nie dojeżdżają i stąd tak duże dysproporcje. Wydaje mi się, że część tych drużyn źle oceniła potencjał. Myśleli, że będą lepiej grali bazując na akademii, a tutaj trzeba myśleć o konkretnych wzmocnieniach rezerw. Niektórzy za szybko zdecydowali się na drużynę w USL Championship, ale coraz częściej kluby MLS same decydują się na przeniesienie rezerw na poziom niżej do USL League One.
– Naturalnym krokiem po USL jest najwyższa dywizja w Stanach Zjednoczonych – MLS. Różnica poziomów jest widoczna gołym okiem, na żywo też widać aż tak dużą różnicę?
– W amerykańskiej kulturze kibice przychodzą na mecz dużo wcześniej. Sam mecz jest oczywiście ważny, ale jeszcze ważniejsze jest wspólne spędzanie czasu i budowanie lokalnej społeczności wokół piłki nożnej. Kilka godzin przed spotkaniem kibice wspólnie spędzają czas, rozmawiają, grillują, piją piwo, dla najmłodszych przygotowane są atrakcje. Tutaj nie przychodzi się tylko obejrzeć meczu, ewentualnie ponarzekać. Sport jest rozrywką, to sposób spędzania wolnego czasu, któremu czasami nadaje się zbyt wielkie znaczenie.
Mój pierwszy mecz MLS to było spotkanie Los Angeles Galaxy. Nie wiedziałem, jak to wygląda i przyszedłem 45 minut przed meczem. Przeszedłem wokół stadionu, a tam mnóstwo ludzi, dzieciaki kopią piłkę, przed stadionem DJ, ludzie tańczą. W pierwszej chwili pomyślałem, że przyszedłem na imprezę, nie na mecz piłkarski. Jak wybrałem się na NY Red Bulls, to już wiedziałem, że muszę być sporo wcześniej. Przed meczem bramkarz z rezerw czy akademii bronił rzuty karne kibiców, turniej w FIFĘ, kilku freestyle’rów bawiących się piłką, napompowane boisko do gry 3×3, gdzie każdy mógł rozegrać krótki mecz i mnóstwo innych atrakcji.
– Zakładam, że mówimy o „zwykłym” meczu sezonu regularnego?
– Dokładnie tak. Na każdym meczu MLS, na jakim się pojawiłem, były przygotowane atrakcje zarówno dla dorosłych, jak i dla dzieci. Niektóre kluby dostarczają więcej takich atrakcji, niektóre mniej, ale zawsze coś się dzieje.
– A jak z atmosferą na trybunach?
– Takie działania pomagają też w podniesieniu frekwencji na stadionach, ale powodują też, że atmosfera jest nieco piknikowa. Wolę jednak pełen stadion „pikników”, niż tysiąc kibiców, którzy przez cały mecz będą wykrzykiwać wyzwiska, a reszta stadionu będzie świecić pustkami. Oczywiście nie wszyscy przychodzą na stadion tylko z przysłowiową colą i hot-dogiem. Kluby mają swoje ugrupowania kibicowskie i widać sporą różnicę w tym, jak zachowują się na stadionie. Nowsze drużyny z reguły potrzebują jednak trochę czasu, żeby taka społeczność zaangażowanych kibiców urosła i się ustabilizowała. Choć i tutaj są wyjątki. Patrząc na Atlantę United, Los Angeles FC, jestem w szoku, że jeszcze przed rozegraniem pierwszego meczu już mieliśmy do czynienia ze zorganizowanymi grupami kibicowskimi i dopingiem. W Stanach Zjednoczonych jest bardzo duże zapotrzebowanie na piłkę nożną. Ludzie chcą w ten sposób spędzać czas. Nawet na Hartford Athletic była grupka 20-30 kibiców, którzy zawsze byli zorganizowani i przez cały mecz wspierali nowopowstały zespół.
– Mówi się, że na stadionach w USA spotkasz zagorzałych fanów, ale agresji ze strony kibiców już nie doświadczysz. Jest to prawda, czy może spotkałeś się z zupełnie innymi zachowaniami?
– U nas głównie się wyzywa przeciwnika od najgorszych, zdecydowanie nadużywając wulgaryzmów. Oczywiście w USA też zdarza się, że ktoś rzuci przekleństwem, ale raczej mamy tutaj do czynienia z prześmiewczymi hasłami lub piosenkami. Trzeba się trochę natrudzić, żeby coś takiego wymyślić i to mi się właśnie podoba. Jak już coś krzykną w stronę zawodnika, co cały stadion reaguje śmiechem. To takie obrażanie przeciwników w inteligentny sposób. Podejrzewam, że podczas derbów zdarzają się jakieś sytuacje, że kibice normalnie się wyzywają, ale nigdy się z tym nie spotkałem, a byłem na New York City FC, NY Red Bulls, NE Revolution, Montrealu Impact, LA Galaxy, Philadelphii Union…
– I gdzie podobało Ci się najbardziej?
– Pierwsze doświadczenia na pewno Galaxy, bo to był mój pierwszy mecz i zrobił na mnie ogromne wrażenie, ale to głównie cała otoczka przed meczem. Samo spotkanie było już mniej ekscytujące.
– O jakich czasach mówimy?
– To był czas, kiedy Robbie Keane był największą gwiazdą. Przed meczem rozdawali nawet maski z jego podobizną. David Beckham chyba dopiero co zakończył karierę, ale był wtedy na stadionie. Najsłabsza atmosfera była zdecydowanie na NE Revolution ze względu na to, że stadion jest ogromny. Frekwencja nie była tragiczna, na trybunach było 10-12 tysięcy za każdym razem, kiedy pojawiałem się na ich spotkaniach, ale bardzo słabo to wygląda i stadion wydaje się po prostu pusty. Każdy klub ma jednak swoje rytuały. Portland Timbers mają drwala, który odcina kawałek drzewa po każdym golu, na stadionie Revs w tradycyjnych strojach z czasów rewolucji strzelają z broni po każdej bramce. Najbardziej podobało mi się na stadionie Philadelphii Union. Świetna atmosfera, pięknie położony obiekt i pełne trybuny. Mogę mieć takie odczucia, bo z tego, co pamiętam, był to jakiś specjalny dzień meczowy połączony z pokazem fajerwerków.
– Pierwszy mecz MLS obejrzałeś na żywo w 2013 roku, teraz jesteśmy przed sezonem 2020. Jak bardzo w tym czasie zmienił się poziom tej lidze?
– Poziom zdecydowanie poszedł w górę, to zupełnie inna piłka. Jak teraz słyszę, że ktoś mówi, że w MLS grają prostą piłkę, to łapię się za głowę. Choć to też jest pojęcie względne, bo jeżeli będziemy porównywać do Kloppa czy Guardioli, to każdy na świecie gra prostą piłkę. Jednak w ciągu tych kilku lat sporo się zmieniło i rzeczywiście mówimy o innej lidze. Po pierwsze kluby MLS są coraz bogatsze i ściągają coraz lepszych piłkarzy. Po drugie coraz więcej dobrych chłopaków z akademii przebija się do pierwszej drużyny. Po trzecie kursy trenerskie w Stanach Zjednoczonych są na bardzo wysokim poziomie, co moim zdaniem przekłada się na coraz wyższy poziom zaawansowania taktycznego w MLS. W dodatku sprowadzają też dobrych szkoleniowców zza granicy. Był Tata Martino, Bob Bradley, teraz przyszedł Diego Alonso. To już nie są ludzie bez nazwisk czy osiągnięć.
– Jednym ze stereotypów dotyczących MLS obok oklepanej ligi emerytów, wysokich pensji czy braku zainteresowania piłką nożną w USA, jest słaba obrona, brak pomysłu na grę i jakiejkolwiek taktyki.
– Wiadomo, że jest to bezmyślne powielanie stereotypów. W przeszłości faktycznie można było MLS przypiąć taką łatkę ligi emerytów, ale ta liga tak szybko się zmienia i rozwija, że już dawno nie jest to aktualne, a ludzie, którzy tak mówią nie zadają sobie trudu, żeby zaktualizować swoją wiedzę. Porównując mecze z 2013 roku i ostatniego sezonu gołym okiem widać, że zachowania poszczególnych zawodników i całych formacji czy drużyn są zorganizowane. Kiedyś ta gra była bardziej bezpośrednia, teraz jest zdecydowanie więcej zespołów, które szukają bardziej skomplikowanych rozwiązań lub stawiają na rozgrywanie od tyłu. Coraz rzadziej można zobaczyć drużyny grające tzw. prostą piłkę.
W przeszłości faktycznie można było MLS przypiąć taką łatkę ligi emerytów, ale ta liga tak szybko się zmienia i rozwija, że już dawno nie jest to aktualne, a ludzie, którzy tak mówią nie zadają sobie trudu, żeby zaktualizować swoją wiedzę
– Wiadomo, że w MLS dominują trenerzy znani głównie na rynku amerykańskim lub w strefie CONCACAF. Myślisz, że w najbliższym czasie kolejni szkoleniowcy mogą pójść śladem Jessego Marscha i odnaleźć się w Europie?
– To jest skomplikowane. Jedna rzecz to poziom wiedzy taktycznej, a drugi to zdolność trenera do adaptacji. Jak ktoś pracuje w jednym kraju całe życie, po zmianie środowiska ze względu na zupełnie inne realia i mentalność, mógłby sobie po prostu nie poradzić. W dodatku dobrze wiemy, że MLS jest jednak specyficzną ligą. Jestem pewien, że część by bez problemów odnalazła się w Europie, a część z Europy miałaby problemy w USA. Nawet przykład asystenta Pepa Guardioli – Domèneca Torrenta, który początki w New York City FC miał bardzo trudne.
– Mówiąc o rozwoju MLS, podkreśliłeś wagę kursów trenerskich w Stanach Zjednoczonych. Naprawdę w USA możemy mówić o tak dobrym szkoleniu nowych trenerów?
– Brałem udział w takim szkoleniu i porównaniu z tym, co widziałem w Polsce, Niemczech, Holandii czy Anglii, to były w tamtym momencie najlepsze kursy, w jakich brałem udział, a już od dziesięciu lat pracuję jako trener i dokształcałem się w różnych miejscach. Oczywiście teraz jestem po kursie w Hiszpanii, ale to jest kurs poza skalą, którego nie można z niczym porównać. Wtedy w Stanach Zjednoczonych bardzo dużo się nauczyłem pod kątem taktycznym, gdzie było bardzo dużo piłki w piłce, a mniej takich rzeczy pomocniczych. W 90% były to kwestie taktyczne i sposoby pracy z drużyną, jak nauczyć ich gry dokładnie tego, czego jako trenerzy od nich wymagamy. Spotkałem się z inną filozofią szkolenia. Wcześniej na kursach, w których uczestniczyłem (było to jakiś czas temu, więc teraz może coś się zmieniło), odbywało się na takiej zasadzie, że dostawaliśmy pewną wiedzę, a na testach musieliśmy przyjść i powtórzyć, że to się robi tak, jak powiedział nam wcześniej instruktor. W USA mieliśmy problem do rozwiązania, co na początku było dla mnie bardzo trudnym doświadczeniem. Sam musiałem coś wymyślić, oczywiście w pewnych ramach metodologii, która tam obowiązywała. 80% oceny końcowej to była efektywność treningów, czy po treningu można było stwierdzić, że dany zawodnik wykonuje daną czynność lepiej niż przed treningiem.
– Kursy prowadzili Amerykanie, czy może ludzie z zewnątrz?
– Tak, to były kursy prowadzone przez Amerykanów. W tym samym kursie brał udział m.in. Carlos Juárez, który był szefem skautów przy kadrze Jürgena Klinsmanna, trener, który zdobył mistrzostwo świata z kobietami w latach 90. czy szanowani trenerzy w środowisku uniwersyteckim. Kurs zaczął się od spotkania z dyrektorem całego szkolenia i on opowiedział o historii powstania tej inicjatywy. Szkolenie w USA stało na bardzo niskim poziomie. Do tego stopnia, że trenerom rozdawało się licencje wręcz za darmo. Chcąc to naprawić wysłano ludzi na szkolenia do Portugalii, Hiszpanii, Anglii, Chorwacji czy Niemiec i na podstawie ich doświadczeń i wiedzy, którą przyswoili w Europie, stworzyli swój system szkolenia. To właśnie tam pierwszy raz spotkałem się z periodyzacją taktyczną. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to periodyzacja taktyczna. Dopiero jak bardziej zacząłem się tym interesować, zorientowałem się, że w Stanach Zjednoczonych to się stosuje od lat. W Polsce było na to wielkie wow kilka lat temu, w USA od dawna było to stosowane w kursach prowadzonych przez federację. Podobnie sprawa miała się z narodowym modelem gry. W Polsce był ogłoszony w wielką pompą, w USA kolejny raz mieliśmy z tym do czynienia dużo wcześniej. Jak więc ktoś może mówić, że w Stanach nie ma piłki i piłkarsko to zacofany kraj? A cały czas się jeszcze spotykam z takim stereotypowym myśleniem, że tam jest słaby poziom zarówno zawodników, jak i trenerów. Tak naprawdę, jeżeli chodzi o szkolenie, to już „takie” Stany Zjednoczone, które mają profesjonalną ligę od dwudziestu kilku lat, są już krok, a nawet kilka kroków przed nami.
Tak naprawdę, jeżeli chodzi o szkolenie, to już „takie” Stany Zjednoczone, które mają profesjonalną ligę od dwudziestu kilku lat, są już krok, a nawet kilka kroków przed nami
– W jednym z wywiadów powiedziałeś, że chcesz zobaczyć jak wygląda praca trenerów i szkolenie w innych krajach, żeby potem to wykorzystać w swojej pracy. Po czasie spędzonym w Stanach byłeś gotowy na podjęcie nowych wyzwań?
– Kiedyś właśnie tak myślałem, że na wszystko musi przyjść odpowiedni czas. Teraz wychodzę z założenia, że zawsze trzeba być gotowym, bo czasami druga szansa może się nie pojawić. Trzeba takie okazje wykorzystywać, nawet jeżeli miałoby się nie podołać temu zadaniu, to jak spadać, to z wysokiego konia. Nie mogę powiedzieć, że w Stanach osiągnąłem wszystko, ale to już jest ten moment, gdzie czuję się tam bardzo komfortowo. Z każdym miesiącem było przede mną coraz mniej wyzwań, dobiłem do punktu, gdzie nie byłem w środowisku, które mogłoby mnie zmusić do dalszego rozwoju i większej pracy. Wiedziałem, że muszę zrobić coś nowego i kolejny raz wyjść ze strefy komfortu. Kurs w Szkole Trenerów w Barcelonie był dobrym impulsem do działania. Potrzebowałem uporządkowania swojej dotychczasowej wiedzy, a przy okazji kolejny raz wiele się nauczyłem. Tak jak wcześniej wspominałem, ten kurs jest poza skalą. Wszyscy zachwalali, usłyszałem nawet, że na tym kursie dowiesz się więcej niż na kursie UEFA Pro w Hiszpanii.
– O dziwo, nawet w Barcelonie nie uciekłeś od MLS…
– Współzałożycielem i dyrektorem Szkoły Trenerów w Barcelonie oraz oczywiście współautorem metodologii jest Albert Rudé (na zdjęciu drugi od prawej) – asystent nowego trenera Interu Miami – Diego Alonso. Zresztą jego droga do profesjonalnej piłki jest bardzo ciekawa. Cała metodologia opiera się na metodologii Paco Seirul·lo, który był u boku Guardioli, a teraz odpowiada za ten dział w FC Barcelonie, ale rozwiązania taktyczne powstały podczas badań trzech uniwersytetów z Liverpoolu, Barcelony i Porto. Albert pracował wtedy na uniwersytecie w pewnym momencie został szefem całego departamentu. Z czasem coraz więcej trenerów i klubów zaczęło się do niego zgłaszać, więc założył szkołę. Podczas jednego wykładu na auli był Diego Alonso i podszedł do niego z pytaniem, jak to możliwe, że zna aż tak wiele rozwiązań taktycznych. Później zaprosił go do współpracy w Meksyku, gdzie dwa razy wygrali Ligę Mistrzów CONCACAF (pierwszy raz w historii jeden trener wygrał CCL z dwoma różnymi klubami, przyp. red.), a teraz są w sztabie Interu Miami. Świat jest mały.
Niedługo po naszej rozmowie Sławek został asystentem trenera w Wigrach Suwałki.
Wywiad w całości ukazał się w Przewodniku Kibica MLS 2020.