Przed rozpoczęciem redagowania tego tekstu, nachodziły mnie najprzeróżniejsze myśli. Może by tak zapoznać się z pierwszymi trzynastoma odcinkami, żeby wypracować konkretny schemat działania, a następnie konsekwentnie się go trzymać? W końcu ludziom podoba się, jak coś ma ręce i nogi? Skończyło się na zaparzeniu kawy, zasłuchaniu się w muzyce Floydów i wyłączeniu laptopa. Pieprzyć to, nogi i ręce nie są potrzebne, przecież liczy się dusza. A poza tym cały urok tej serii to improwizacja.
Tak, więc witam w drugim sezonie Pamiętników z Miasta Aniołów, mam nadzieję nieco bardziej optymistycznym.
„Klątwa nadal żyje w ich oczach” – to fragment utworu Rime of the Ancient Mariner, który może się wydawać dość naciągany, ale nie jest naciągany. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie. Nie lubię opisywać przebiegu poszczególnych meczów, bo jest to okropnie nużące zarówno dla was, bo musicie to czytać jak i dla mnie, ponieważ muszę to pisać. Postaram się jak najmniej boleśnie. LA Galaxy przegrali 1:2 z NYCFC, głównie z powodu tragicznie słabej pierwszej połowy, w której zagrali jak banda przestraszonych chłopców, z drewnianymi kołkami wbitymi pomiędzy pośladki, po masowym przedawkowaniu Dekstrometorfanu. Błagam was, nie wyobrażajcie sobie tego.
Przysiadłem się do meczu około 15 minuty. W założeniu miałem obejrzeć transmisję z odtworzenia, ponieważ chciałem ujrzeć uwielbianego przeze mnie Derricka Rose’a, który po sporych perturbacjach życiowo-emocjonalno-sportowo-[…]-zdrowotnych wrócił na parkiety NBA w barwach nowego klubu. Tfu. Wrócił to spore nadużycie. Po jego debiucie spodziewałem się „czegokolwiek”, a otrzymałem 5 minut w pierwszej połowie.
Jako że ominęły mnie ledwie kwadrans i nic znaczącego się nie wydarzyło, postanowiłem obejrzeć NYC – Galaxy na żywo. No muszę przyznać, że gra gości mnie nie porwała. Pójdę krok dalej, kompletnie mnie nie porwała. To był tak żałosne, że po upływie kilkuset sekund zrobiło mi się cieplej na serduszku, ponieważ już wtedy wiedziałem, że w tym tygodniu na pewno coś napiszę. Jednocześnie na pograniczu karku i potylicy poczułem drętwienie i mrowienie, co mogło oznaczać stan przedzawałowy. Być może to tylko zaburzenia osobowości, coś jak Dr Jekyll i Mr Hyde. Kto to wie?
W każdym razie, po pierwszej połowie nasunął mi się pierwszy dość istotny wniosek – nasz nowy przyjaciel ze Skandynawii pasuje do obrony jak ulał. Problem w tym, że to nie jest komplement. Wychodzi z tego taki piłkarski poemat heroikomiczny. Człowiek przyjeżdża ze swojego kraju jako „taki gość”, ale szybko okazuje się, że jest tak słaby, jak reszta. Was to może śmieszyć, ale dla mnie nie jest to dobra wiadomość. W 22. minucie pada pierwsza bramka, w 33. minucie druga bramka i właściwie to możemy rozchodzić się do domów. Tu Wersalu nie będzie.
Koniec aktu pierwszego
Giovani dos Santos, Michael Cani, Joao Pedro, Ashley Cole, Romain Alessandrini. Co łączy tych pięciu dżentelmenów? Od razu podpowiem, że nie chodzi o umiejętność grania w piłkę, ponieważ tylko ten ostatni coś sobą reprezentuje. Ashley zważ na to, że oszczędziłem cię w poprzednim akcie. Tak naprawdę dopiero teraz przypomniałem sobie tę farsę.
Rozwiązanie zagadki: łączy ich pauza. W końcu 5 miesięcy urlopu to jedynie słodko-gorzka kropla w bezkresnym morzu wieczności. Ja wszystko rozumiem, naprawdę, ale fajnie by było, gdyby kontuzje i debilne czerwone kartki (w przypadku Ashleya to ultra debilne czerwone kartki) nie doprowadziły Déjà vu.
Jesteśmy po drugiej kolejce, więc na razie nie mam zamiaru wyciągać pochopnych wniosków. Powiedzmy, że wszystko gra, Galaxy przegrali w Nowym Jorku i nie jest to żadne zaskoczenie. Może być tylko lepiej (albo i nie). Po kolejnych trzech spotkaniach (Whitecaps na wyjeździe, derby Los Angeles i Sporting Kansas City u siebie) przekonamy się, na czym tak naprawdę stoi Sigi Schmidt i czy z tej mąki urośnie w przyszłości chleb, a jeżeli urośnie to jaki? Razowy czy może z sezamem?
Jaka jest różnica między LAFC i Los Angeles Galaxy. Pomijając to, że Los Angeles Galaxy nie jest z Los Angeles, tylko z Carson. Nie wiecie? To polecam odkopać sobie mecze z ubiegłego tygodnia. Chodzi oczywiście o podejście, pasję, odwagę, ambicję. Zresztą, o czym ja piszę? Wystarczy spojrzeć na Carlosa Vele i Gio dos Santosa. Porównywanie tych dwóch drużyn jest równie sensowne, co zestawienie kreacji Toma Hardego w Tabu przeciwko Pawłowi Małaszyńskiemu w polskiej megaprodukcji Bella Époque. Oszczędźmy sobie tego.
Gio to w ogóle ciekawa osoba, której za cholerę nie mogę rozgryźć. Trochę jak z rosyjską ruletką. Za którymś razem odpali, ale kiedy? W zeszłym roku trwało to z pół roku, dokładnie wtedy, kiedy żadne zrywy nie były już poprzednie. Teraz też nie jestem dobrej myśli. Gio nie wygląda mi na człowieka, który w przerwie między sezonami ciężko trenował. Chyba że z Charliem Sheenem, zdecydowanie nie piłkę nożną. To taki mały przerywnik. Wracamy do LAFC.
Fani MLS pisali, piszą i będą pisać: „LAFC debiutanci. Nic nie zrobią. Prawdopodobnie nie będzie ich nawet w play-offach.” Tak sobie myślę: zaraz, zaraz – The Doors też kiedyś debiutowali i nagrali jedną z najlepszych płyt w historii muzyki (a już na pewno w historii rocka psychodelicznego). Quentin Tarantino rozpoczął reżyserką karierę od majstersztyka kina gangsterskiego. Można? Można. Może i się powtarzam, ale Bob Bradley już kiedyś zdobywał mistrzostwo z Expansion Team, więc awans do play-offów z przyzwoitym zespołem nie jest żadnym Mission Imposible. Szanujmy się.
Szkoleniowiec LAFC nie sprawił żadnych cudów i 6 punktów w dwóch pierwszych meczach wcale mnie nie zaskakują. Jego drużyna nie gra jakiejś fizyki kwantowej, nie ma wodotrysków, pościgów i wybuchów. Nie jest to klasyczna hollywoodzka produkcja. Bardziej angielski perfekcjonizm – konkretna fabuła opierająca się na dobrze rozpisanych bohaterach. Błyskotliwy, nieco nieokrzesanym, aczkolwiek do bólu przekonujący Carlos Vela. Diego Rossi jako człowiek czynu, który znika z radarów na wiele minut (nawet nie wiemy, kiedy), lecz gdy tylko się pojawia, nie można oderwać od niego wzroku. Bezczelny dupek, który przez cały czas pragnie być w centrum uwagi i genialnie mu to wychodzi, czyli Latif Blessing. Dwaj goście, którzy przez większą część przedstawienia w ogóle nas nie interesują, bo wydają się miałcy, a ostatecznie odgrywają znaczącą rolę w całej intrydze – Feilhaber oraz Ciman. No i danie główne, truskawka, wisienka, śliwka, czy co tam chcecie na torcie – gość, który irytuje, drażni, wkurza, ale wypełnia zbędną pustkę w scenariuszu – Marco Ureña.
Kończąc wątek LAFC – przepraszam, że dzisiaj tak krótko, ale jesteśmy na tak wczesnym etapie sezonu, że naprawdę nie ma sensu wydawać wyroków – ich kolejnym meczem są przywołane już wcześniej derby Los Angeles 31 marca 2018 roku na StubHub Center. Właśnie na przełomie marca i kwietnia widzimy się ponownie.
Strzałka…
PS. Tego można było się spodziewać – klasycznie pominąłem pewien wątek, o którym chciałbym wspomnieć. Gyasi Zardes. Temat tak oczywisty, że aż za oczywisty i o nim zapomniałem. Otóż serdeczny towarzysz broni/kompan/dobry druh/przyjaciel stwierdził, że zacznie grać w piłkę na poważnie. Tak mu się odmieniło. Po trzech żałosnych sezonach wszedł w nowy jak dzik w szyszki – 3 bramki?! Ja się nie śmieje, naprawdę. Nie jestem hejterem, ale no kurczę po drugiej kolejce ma już więcej bramek niż w całym poprzednim sezonie. Oczywiście życzę mu jak najlepiej, ale lekko mówiąc, nie oszczędziłem go w moich przedsezonowych prognozach. Byli tacy, którzy mnie przestrzegali – „Wiktor, a co jeśli wystrzeli?”. Wówczas machałem lekceważąco ręką, mówiąc: „Co ty gadasz! Gyasi? Ten Gyasi?”
Jeszcze miesiąc temu w ewentualnym zakładzie o to, że Zardes nie strzeli 15 bramek, dałbym sobie rękę uciąć. Dobrze, że nikt nie wpadł na pomysł, żeby się ze mną założyć, bo być może za kilka miesięcy straciłbym rękę.
PS2. Przypomniała mi się jeszcze jedna sprawa. Wiele projektów rozwija się z czasem. Każdy dokłada jakieś duperele, które są nikomu niepotrzebne i tak dalej i tak dalej. Zresztą doskonale wiecie, o co chodzi. Znamy się nie od dziś, więc wiecie, jakie jest moje stanowisko dotyczące posad trenerskich. Pozwoliłem sobie na wzbogacenie pamiętników o interesujący punkt, który będzie znajdował się gdzieś pod koniec tekstu.
STABILNOŚĆ POSADY:
SIGI SCHMIDT – 99,97%
BOB BRADLEY – 100%
No to teraz już naprawdę kończę. Addio amici!